wtorek, 22 lutego 2011

Hipokryta w metrze.

Metro. 22. 02.2011. Szron znika powoli z moich ust. Chyba mogę zaliczyć się do szczęściarzy. Ciepło to luksus.

20.45. Automaty wymyślono dla takich jak ja. Niezdecydowanych. Jedni grają na automatach, a inni wybierają bilety- jedni i drudzy tracą czas i pieniądze. A może ten, a może tamten, a może 20 minut, a może jednak 40, bo 21 minut jedzie. Czas. Czas. Czas. Zakup dokonany, odwrotu nie ma. Kasuję bilecik i zadowolona przechodzę przez bramkę. Przypomina mi się on, ten on co powiedział sobie tak:” Kładę tu ręce, bo inaczej to on mnie tam dotyka”, a potem wskazał na dzyndzel , ten od bramki, jeden z kilku poruszanych siłą ludzkich ciał,( gdzie położył ręce, można się domyślić). Moje słownictwo chyba się przeziębiło.

Skasowałam bilet, czekam. I czekam. Nerwowo, a może gorączkowo, a może jedno i drugie. Nerwowo, niech będzie( chociaż jedno i drugie wskazywać może na jakiś stan chorobowy), zerkam na wyświetlacz, a tam –Młociny i nic. Nie ma wskazówki ile będę czekać ,a czas ucieka. Płynie. Kanara gówno, za przeproszeniem obchodzić będzie, że skasowałam 15 minut wcześniej niż nadjechał zbawca mój( jak człowiek czeka, to czas dziwnie się wydłuża- 5min). Nerwowość to choroba naszych czasów, tak sobie przynajmniej tłumaczę każdą moją przypadłość. Takie czasy babciu, takie czasy. A potem dłubię w oku, w uchu , w nosie to nie, bo damie nie wypada.

Nadjechał, łaskawca. Posadziłam cztery litery i przybrałam postawę zdobywcy. Przybyłam, zobaczyłam, zdobyłam. To jeszcze 30 minut i będę w domu. To przecież tylko 30 minut. Ani dużo ani mało. Pół godziny, to zawsze o połowę mniej niż godzina. Nudno. Dobra trzeba znaleźć mniej lub bardziej kreatywne zajęcie. Tak się akurat stało przypadkiem ,że mam w kieszeni mp3. To po sprawie, to już tylko 30 minut. Psia krew, mróz pożarł energię, a wręcz wyssał ją baterii. Pies by go je…tu i tam. Chwila nieuwagi i nie ma. Aż 29 cennych minut z życie. Ok., po coś w końcu zamontowali to coś, zwane chyba telebimem. Gdybym jeszcze przewidziała zgon baterii, może i mądrzej posadziłabym swoją leniwą ciała krągłość. Tu zasłania, tam zasłania, tu za daleko, tam za bardzo dziwny typ. Trochę z tego, trochę z tamtego. Wieści dnia po prostu- jutro w wyborczej coś o wzbogaceniu się na cudzej śmierci, bla bla bla, małe dzieci lepią w glinie, bla, bla, zdjęcie Fidela Castro i oddaj 1% podatku, a no tak, tak przecież wygląda Fidel …bla…bla.

Stacja, dwie babeczki, gdzieżby tu klapnąć, jak wszędzie pojedyncze, no bo jak to nie obok siebie. Zdegustowanie. Koleś zdjął zmęczoną torbę z siedzenia i zawstydzony, nie wiem czym- tłumaczył się i uśmiechał- zawstydzony ciągle. W sumie nie rozumiem poziomu zażenowania.

Znowu dzieci lepią z gliny, ferie w mieście, zima w mieście, „Strzała” na dvd, bla, bla. , to warzywa, są w folii ,zamrożone, 7 minut, folia to garnek, bla...bla... bla. Stacja, jaki typ. Zgaduję że leśniczy, lubię zgadywać. Zieleń go zdradza. Od stóp do rudych włosów i brody- zielono mu. Plecak zielony, przy nim parasol, patrzcie go- gotowy na każda pogodę. Spodnie, jakby moherowe, pewnie grzeją tu i ówdzie ( zielone). Jego baterie lepiej trzymają, farciarz, podryguje w rytm muzyczki. Na odgłosy lasy to nie wygląda. W tym czasie koleś z naprzeciwka postanowił zjeść kanapkę, drugie śniadanie, po 9, wieczorem. Jajko jakoś zsiniało. Jajko na brodzie. Dlatego wolę jeść w domu.

Metro Centrum. Dzięki Bogu i środkom komunikacji miejskiej.

Tak w ogóle to nienawidzę jak się w metrze na mnie gapią inni ludzie. Co oni sobie w ogóle myślą.

1 komentarz:

  1. czasem się gapią w kilku metrach. nie ma nic gorszego.

    OdpowiedzUsuń