wtorek, 11 lutego 2014

Dziś jest dużo trudniej. Nie wystarczy usiąść i odpalić komputer. Coś się skończyło i to jest bardzo smutne. Tak przyznaję niekłamanie, że zasmuca mnie myśl o wysychającym źródełku. Nie żeby zawsze było zajebiście żywotne, ale to dzisiejsze jest z pogranicza pustynnej fatamorgany. Tak, zgodzę się, że to trochę żałosne. Z drugiej strony przychylam się do stwierdzenia, iż po prostu szczere. Powiedzmy ,że wychodzę na zero. Zwiększam komfort psychiczny i tak niebędący w zbyt dobrej formie.

Już nawet wstydzę się patrzeć na datę ostatniego postu, bo to tak źle świadczy o mnie. Mogłabym znaleźć wiele wymówek, przecież niektóre nawet to poważne śmiertelnie powody. Wcale nie stanę za długą czarną zasłoną, u dołu której wystawać będą tylko stopy. Zresztą nigdy nie lubiłam stóp, pierwsza część ciała do ukrycia za kotarą.

Bodziec- reakcja. Ha ha ha.Bodziec- poniedziałek tuż przed północą. Poniedziałek, zwykły, poniedziałek, a jednak. Stałam i paliłam fajkę, powoli, nie spiesząc się, liczyłam ile razy uda mi się zaciągnąć jednym papierosem nim się dopali. Powoli, to podkreślam szczególnie. Oddawałam się gównianym zajęciom, bez celu, bez sensu, bez wszystkiego co nadużywane jest w roboczym kurwa tygodniu. Dzień pracujący, przed następnym pieprzonym wtorkiem , a ja o północy stoję na balkonie i czuję się świetnie. Mało zdrowo, małe modnie, ale chuj tam. Trochę bardzo nawet jak studia, najlepiej myślało się po czwartej, najlepiej się rozmawiało po czwartej, najlepiej nie wstawało się o 8.00 i nie szło na wykład. Żaden heroizm, czysta , po prostu ….czysta. Po czwartej otwierało się kolejne wino, opróżniało puszkę i wdychało dym, bez dziwnej guli w gardle i skrętu w żołądku, jak ja kurwa przetrwam jutrzejszy dzień. Po prostu działo się i …. było się. Nie to ,żebym nie lubiła swojej pracy, nie lubię okoliczności dnia powszedniego, a to co innego: wstań, kawa, wyjdź, pracuj, wróć, zjedz, zrób coś, zrób szybciej, obejrzyj, szybko śpij, sprawdź budzik, nastaw, śpij.. I jeszcze ciesz się życiem. Jak znajdziesz na to czas, jak nie to wykreśl z CV- zorganizowana. Z wywieszonym językiem do piątku ,a nie daj Boże pracowita sobota. To najbardziej znienawidzony wiersz którego musiałam nauczyć się na pamięć. I to umawianie się z tygodniowym wyprzedzeniem, rzygać się chce. Kalendarz zakreślony do ostatniej pieprzonej linijki. Może i dobrze, w całym tym pierdzielniku, nie ma za dużo czasu na pytanie o szczęście...

Wróciłam do środka, kot otarł się o łydkę i poszedł spać na moją torbę od św. Mikołaja. Otworzyłam lodówkę, wyjęłam piwo, odpaliłam serial i cieszyłam się naciąganą wolnością na L4.

Dzisiaj piszę osobiście. Koniec reakcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz