sobota, 11 września 2010

Podgląd

O wynaturzeniu odbicia swego.

Jakbyśmy się czuli, gdyby postawili nas obok samych siebie, ale tak aby nasze prawdziwe ja, nie czuło obecności krytycznego podglądacza o rysach naszych twarzy? Nie wiem czy znaleźlibyśmy na pierwszy rzut oka coś, co sprawiłoby ,że obudziłyby się w nas wypierwiastkowane do cna okruchy dumy. Bliżej nam raczej do zażenowania, wstydu, poczucia bez celu i beznadziejności. Jak to nazwać skromnością, czy wpisanym w mentalność niskim poczuciem własnej wartości. Jeżeli w ogóle w odniesieniu do siebie stosujemy zwrot „ własna wartość”, „ jestem coś warty”.

Bliżej nam do przykrego zdumienia nami samymi niż do dumy z siebie. Czy to coś wciąż w nerwach, w drżeniu ubrane w formę człowieka, może być mną? Czy taki chciałem być, czy to jest to do czego zmierzałem, dojrzewałem, zmieniałam się? Nie podoba mi się. To musi być żart. Kiepski, bo kiepski ale zawsze żart. Dobra możecie już wyjść, nie nabrałem się, hej! Bez jaj! Już po wszystkim.

Po wszystkich. Tylko stoimy, i tylko patrzymy na następujące po sobie grymasy. I tylko oczy rosną nam do nieprzyzwoitych kształtów, rozszerzają się jakby ktoś dmuchał w ich wnętrzu ogromne balony. Automatyczne ruchy, każdy kolejny krok zaplanowany z wyprzedzeniem dwóch przecznic. Nadmierne skupienie i próba niepostrzeżonego badania środowiska bycia. Czy oni widzą, czy oceniają, czy śmieją, wytykają, pokazują palcami . W zasadzie pewności nie ma, a niepewność wzmaga tylko obrzydliwe i gnuśne uczucie piętnujące spokój ducha? Jakie kojące byłoby zupełne wyzucie z lęków, obaw, trwogi przed tym co przed nam, przed językami współdzierżawców planety Ziemi.

Czy tacy jesteśmy „jacy” jesteśmy? Czy łatwo jest nam odnaleźć zamiłowanie do siebie samych i dostrzec, i docenić siebie w zaciszach naszych świadomości? Czy łatwo jest wyjść z siebie, aby móc być potem bliżej siebie? I czy warto z siebie wychodzić?

Dalibyśmy już spokój rzekłbym sobie. Dałbym już spokój. Psia krew.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz